Posłuchaj:
Joseph Delaney zmarł 18 sierpnia tego roku. Ta nowina spowodowała, że wróciłam do jego książek – a dokładniej do jego cyklu o stracharzu, czyli “Kronik Wardstone”. Przeczytałam go po raz pierwszy jakieś 5 lat temu i zakończywszy cykl, z zadowoleniem odłożyłam te książki na półkę, nie sądząc, że jeszcze będę po nie sięgać. Jednak na wieść o śmierci autora poczułam, że chcę do nich powrócić i opowiedzieć kilka słów o samym pisarzu.
Joseph Delaney urodził się 25 lipca 1945 roku w Preston, w którym sama miałam okazję spędzić kilka miesięcy tuż po tym, jak zdałam maturę. Podobno mieszkał w nawiedzonym domu, w którym jego i jego braci dręczył sen o cienistej istocie. Początkowo publikował pod pseudonimem J. K. Haderack; korzystając z tej przykrywki, wydał “Mysterious Erotic Tales” w 1996 i “Mercer’s Whore” w 1997. Dopiero w 2004 na świat przyszedł pierwszy tom Kronik Wardstone, czyli “Zemsta czarownicy”. Kontynuował ten cykl przez dziesięć lat, aż do 2014 roku, gdy zakończył go “Zemstą Stracharza”. W 2010 roku wydał “Bestiariusz Stracharza”, a pięć lat później opublikował pierwszy tom “Kronik Gwiezdnej Klingi”, czyli “Nowy mrok”, osadzony w tym samym świecie co “Kroniki Wardstone”. Nowy cykl ma zaledwie trzy książki. Równolegle autor wydawał cykl science fiction zatytułowany “Arena 13”, który również składa się z trzech książek. W latach 2004-2019 Delaney wydał 22 książki, co pozwala stwierdzić, że był wyjątkowo płodnym pisarzem. Fenomen ten jednak przestaje zastanawiać gdy weźmie się w rękę którąkolwiek z Kronik Wardstone.
Żeby nie było – jestem fanką tej serii. Uważam koncept stracharza za relatywnie oryginalny – jakby nie patrzeć, wychowałam się jednak w kraju, w którym powstał wiedźmin – a kontekst przygód Toma Warda oraz mnogość nawiązań do historii i mitów w Kronikach Wardstone są wręcz wyborne. Im dalej w las, tym lepiej. Sama “Zemsta czarownicy” zainspirowała mnie do powrotu do czytania horrorów, za co jestem jej ogromnie wdzięczna. Stracharz to zawód, w którym na porządku dziennym są zmagania z nadprzyrodzonym; przypomina mi miks wspomnianego wcześniej wiedźmina i egzorcysty. Stracharz idzie tam, gdzie czai się zło, aby je pokonać i ochronić czekających na jego pomoc ludzi. Jednocześnie jest traktowany jak persona non grata przez tych samych ludzi, dla których był jedynym ratunkiem. Zacytuję pierwszy tom, “Zemstę czarownicy”, scenę, w której rodzina dowiaduje się, że Tom został uczniem stracharza:
“ – Dobra robota, Tom, zarobisz w tej pracy majątek. Jest tylko jeden problem.
– Jaki? – spytałem.
– Będziesz bardzo potrzebował każdego zarobionego pensa. A wiesz, dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Bo będziesz mógł liczyć tylko na takich przyjaciół, których sobie kupisz!
Próbowałem się uśmiechnąć, ale w tym, co mówił, kryło się sporo prawdy. Stracharz żyje i pracuje sam.”
Na szczęście dla Toma, te słowa nie były prorocze i na podobieństwo Harry’ego Pottera, zdobywa wiernych przyjaciół, którzy stają z nim ramię w ramię aby walczyć z przeciwnościami. Tych, naturalnie, nie brakuje. Każdy tom to coraz większe wyzwanie, a bohater dorasta, rośnie w siłę i mierzy się z coraz potężniejszymi wrogami. Delaney bez skrępowania sięgał do mitologii celtyckich i greckich oraz garściami czerpał z magii ludowej, której elementy znamy m.in. z serialu “Supernatural” czy “Charmed”. Standardowe sposoby takie jak sól czy żelazo są skuteczne przeciwko boginom czy czarownicom, ale w starciu z bogami trzeba szukać innych rozwiązań. Konflikty eskalują, a sekrety z przeszłości wychodzą na jaw i zmuszają głównego bohatera aby stawił im czoła.
Za tłumaczenie tej serii na język polski jest odpowiedzialna Paulina Braiter-Ziemkiewicz. Sądzę, że poradziła sobie z tym znakomicie; nie brakuje tu nazw własnych, które musiała przełożyć na nasz język, a styl książek jest lekki i przystępny. Jednocześnie to właśnie styl zdradza, że to jest jednak cykl dedykowany młodszym czytelnikom. “Kroniki Wardstone” są raczej proste, dialogi krótkie i gdybym miała wskazać wady tej serii, to zdecydowanie jest to styl. Ogromnie różni się od tego, do czego przywykłam w innych seriach fantasy, brakuje tu rozbudowanej narracji, a akcja goni akcję. Jednocześnie to właśnie te zwroty akcji i niebanalne postaci wynagradzają pewien niesmak, a z czasem powodują, że przestaje się na niego zwracać uwagę. Ponadto na tylnej okładce znajduje się adnotacja, która jednoznacznie definiuje grupę docelową: “Wiek 10+”; starsi czytelnicy mogą się dobrze bawić, ale ekstrema muszą być dostosowane do początku skali.
Delaney skupia się w swoich książkach przede wszystkim na trójce bohaterów: stracharzu, jego uczniu Tomie Wardzie i jego przyjaciółce Alice Deane i rozwija te postaci przez cały cykl. Wszyscy troje walczą ze swoimi demonami, odnoszą sukcesy i ponoszą porażki; mierzą się ze swoim dziedzictwem, oczekiwaniami i uprzedzeniami otoczenia, własnymi pragnieniami i konsekwencjami swoich decyzji. Reszta postaci nie jest równie rozbudowana, ale nie stanowi to większego problemu, ponieważ nie potrzebujemy większej ekspozycji, żeby ich poznać. Trójka głównych bohaterów jest skompletowana na zasadzie przeciwności. Mamy tu wiekowego mistrza, zgorzkniałego mędrca, który ma odpowiedzi na wszystko; jego uczeń jest niedoświadczony, ale ciekawski i z ogromnym sercem. Jego przyjaciółka natomiast pochodzi z rodziny naturalnych wrogów stracharzy, jakimi są czarownice, co prowadzi do konfliktu lojalności. Alice jest łatwo polubić, ale dwoistość jej natury intryguje i jest jednym z mocniejszych wątków fabularnych serii. Większość wątku czarownic wiąże się ze wzgórzem Pendle, które istnieje naprawdę – jest to miejscowość w Lancashire, położona zaledwie 30 mil od Preston, czyli niecałą godzinę autem i nie wątpię, że odegrała znaczącą rolę w inspiracji Delaneya. Otóż w XVII wieku, na 80 lat przed procesem czarownic w Salem, Anglia miała swoją własną rozprawę z wiedźmami. W 1612 roku 9 kobiet i 2 mężczyzn zostało oskarżonych o konszachty z diabłem; dziesięć osób zostało powieszonych, tylko jedna uniewinniona. W tym czasie Lancashire było uznawane za teren dziki i niecywilizowany, co działało na niekorzyść wspomnianych nieszczęśników; łatwiej było uwierzyć w działalność czarownic w miejscach, do których nie sięgała ręka uczonych i światło dworu królewskiego. Całe prześladowanie domniemanych czarownic z Pendle miało swoje źródło w nieszczęśliwym przypadku. Alizon Device, wnuczka znanej w okolicy zielarki o przydomku Demdike, w marcu 1612 napotkała domokrążcę Johna Law i chciała od niego kupić kilka szpilek. W tym czasie szpilki były cennym towarem, produkowanym manualnie i uważano, że potrzebne były między innymi w zaklęciach i urokach. Z jakiegoś powodu John Law odmówił jej sprzedania tych produktów. Według zapisków z 1613 roku, pojawił się wtedy diabeł pod postacią psa o ognistych oczach – podobno był to chowaniec Demdike – i rzucił klątwę na handlarza. Chwilę po tym mężczyzna się potknął i przewrócił – teraz uważa się, że prawdopodobnie miał udar. Wkrótce po tej sytuacji rodzina Device’ów została wezwana na przesłuchanie, gdzie Alizon przyznała się, że zaprzedała duszę diabłu, jej brat James opowiedział, jak zauroczyła dziecko sąsiadów, a ich matka, Elizabeth Device, opowiedziała o znamieniu czarownicy, które nosiła Demdike – czyli babka Alizon.
Sama Demdike naprawdę nazywała się Elizabeth Southerns. Również została wezwana na przesłuchanie, gdzie przyznała się, że jest służebnicą diabła od 20 lat. Jej domem była Malkin Tower, którą czytelnicy Delaneya z całą pewnością znają; w tym właśnie miejscu został zorganizowany rzekomy kowen czarownic 10 kwietnia 1612 roku. To spotkanie przyczyniło się do aresztowania kolejnych ośmiu osób i oskarżenia o czary. Malkin Tower została zburzona wkrótce po tych wydarzeniach. Podobno znajdowała się gdzieś w okolicy Forest of Pendle, czyli lasach na wschód od Pendle Hill.
Inspiracje historią procesów czarownic w Pendle są niezaprzeczalne. Alizon brzmi podobnie do Alice, Device zostało przekute na Dean, a matką Alice była Lizzie – co jest skrótem dla Elizabeth. To nie jedyne nawiązania, ale nie chcę psuć frajdy tym, którzy dopiero wyruszą w przygodę z cyklem.
Cykl “Kronik” zainspirował film pod tytułem “Siódmy syn”, który został wydany w 2014 roku. Występują w nim Jeff Bridges i Julianne Moore. Niewiele więcej jestem w stanie o nim powiedzieć, ponieważ nie mogę go obejrzeć – pomimo kilku prób, zmiany wprowadzone w filmie są dla mnie nie do przeskoczenia. Dlatego nie powiedziałam, że “Kroniki” mają swoją ekranizację – zmiany fabularne zostały posunięte do tego stopnia, że mamy do czynienia z historią inspirowaną tym cyklem, a nie jej przeniesieniem na ekran. To dzieło ma na Rotten Tomatoes 12% od krytyków i 34% od publiczności. Niech to wystarczy za komentarz.
Wracając do książek, dialogi stanowią ogromną ich część tych, natomiast polski druk ma dużą czcionkę i sporą interlinię, dlatego czyta się je błyskawicznie. Tytuły rozdziałów zdobią klimatyczne, nierzadko złowróżbne grafiki, stylem podobne do tych na okładkach. Te mają nadruk stylizowany na tłoczoną skórę, każdy tom utrzymany jest w określonej konwencji kolorystycznej. Tytuł, autor oraz grafika są tłoczone na papierze, co jest ciekawym zabiegiem, choć okładki i bez tego by się obroniły. Dzięki temu projektowi standardowe ślady zużycia dodają tym książkom uroku i będą się prezentowały znakomicie zarówno po pierwszym czytaniu, jak i po pięćdziesiątym.
Przede mną są jeszcze “Kroniki Gwiezdnej Klingi”. Ciekawa jestem, czy autorowi udało się zamknąć cykl, czy pozostawił go do dokończenia innym autorom, prędzej czy później się przekonam. A wam gorąco polecam “Kroniki Wardstone”, czy to dla siebie, czy to na prezent w nadchodzące święta, bo naprawdę świetna rozrywka.
Komentarze