Posłuchaj:

iTunes Spotify YouTube Google Podcasts Anchor FM Breaker audio Pocket Casts RadioPublic

Nowy rok już się na dobre rozkręcił, a ja jeszcze wspominam, co czytałam w poprzednim. Lubię zatrzymać się i spojrzeć z dystansu na książki, które dotrzymywały mi towarzystwa w ciągu ubiegłych miesięcy oraz podsumować wrażenia, które po sobie pozostawiły. O kilku z nich zdążyłam już zapomnieć i tylko biblioteczka na Lubimy czytać mi o nich przypomnina; o innych natomiast nie przestaję myśleć i czuję, że ciągle mi towarzyszą. 

W ubiegłym roku wzięłam udział w dwóch wyzwaniach czytelniczych: Lubimy czytać, które niejako nadało ton odcinkom publikowanym w podcaście, oraz Popsugar. To drugie już od kilku lat wspiera mój rozwój jako czytelnika i pomaga mi poszerzać horyzonty. Dla tych, co nie wiedzą – Popsugar Reading Challenge to ok. 50 tematów, tzw. reading prompts, do których należy dopasować odpowiednie książki. Zadane tematy mogą być bardzo proste, jak najkrótsza lub najdłuższa książka z twojej listy do przeczytania, inne wymagają odrobiny wysiłku, jak zbadanie rankingów bądź listy książek, które zostały wyróżnione określoną nagrodą, a są też takie, które dla mnie – czytelnika z Polski – przedstawiają szczególną trudność. Twórcy tego wyzwania stawiają na różnorodność i zachęcają do tego samego uczestników, co zmuszało mnie do googlowania różnych obcych mi terminów. Na szczęście nie byłam w tym sama. Znalazłam społeczność na GoodReads i dzięki polecajkom stamtąd udało mi się sprostać tematom takim jak afrofuturystyka, dark academia albo ciałopozytywność.

Większość książek w tym roku wybrałam kierując się kaprysem, jedynie część była dobierana specjalnie pod wyzwania. Z tych, które przeczytałam, na specjalne wyróżnienie zasługuje 12 z nich, oraz kilka honorowych wzmianek. Uwzględniłam w tym moje najwyższe oceny – od 1 do 10, największe Zaskoczenie, największe Rozczarowanie oraz topki w gatunkach, które szczególnie mnie zajmowały w kończącym się roku.

Soroczka

Chronologicznie, pierwszą książką która przykuła moją uwagę była “Soroczka” Angeliki Kuźniak. Sama soroczka to ukraińska koszula z haftem; w książce występuje jako ubranie przygotowane na pogrzeb. I o tym jest cały tekst. Dziennikarka rozmawia z mieszkańcami wsi o przemijaniu, śmierci, o tym, jak przygotowują się za życia na własny pogrzeb. Choć “rozmowa” to za duże słowo; dziennikarkę tu widać wyłącznie przez uwagi osób, z którymi przeprowadza wywiady, jej pytania i komentarze rozbrzmiewają jak echa w wypowiedziach rozmówców i opowieści płyną niezmącone niepotrzebnym moderowaniem. Są to historie rozmaite, o świecie, który odchodzi razem z pokoleniem, które jeszcze walczyło w II wojnie światowej; niektóre z nich opowiadają o tej wojnie, inne o rodzinie lub dzieciach albo o własnym dzieciństwie. Te opowieści są ilustrowane fotografiami trumiennej wyprawki: na zdjęciach są ubrania, przedmioty osobiste, kwiaty, które dana osoba chce ze sobą zabrać do grobu. Jest to ogromnie pouczająca i refleksyjna lektura, nierzadko nawet wzruszająca. Jeden cytat został ze mną szczególnie długo. Książka była opublikowana w 2020 roku, który zapisał się jako rok, w którym świat zdominował COVID-19 i Polacy stanęli przed wyzwaniami, które do tej pory były im obce. Wspomniany już cytat w tym kontekście wydaje się być wręcz proroczy:

“Śmierć już nie jest tym, czym była. Ludzie psują dziś nawet umieranie. Udają, że śmierci nie ma.  Że nigdy się z nią nie spotkali. Matka, ojciec umierają w szpitalach, za parawanem. A jak w domu, to często samotnie. Telefon. Tak, proszę przewieźć do kostnicy. Ktoś ubierze. Ktoś inny spali. A jeszcze inny powie, ludzie mi opowiadali, >>trzymajcie ciało dopóki nie wrócimy <<. Bo są na urlopie w gorących krajach. Wnuczka mojej znajomej trzyma ojca na półce w plastikowym pudełku po gumach do żucia, podobno z miłości odsypała go sobie troszeczkę. Zobaczysz pani, przyjdzie jeszcze taki czas, że żywi będą płakać, że nie mogą być przy umierających. Nikt nigdy nie znał takiej samotności.”

Gehenna

Kolejna książka wyróżniła się, ale negatywnie – w moim prywatnym rankingu dałam jej ocenę 1/10. Z perspektywy czasu nie wydaje mi się, żeby to była właściwa ocena, ponieważ w zestawieniu z drugą równie niską oceną jest to znacznie lepszy warsztat, ale i tak “Gehenna” Piotra Straczyńskiego definiuje rodzaj książek, których nie chcę czytać. To polski horror, dokładniej gore. Interesuję się polską grozą od kilku lat i chętnie wybieram takie lektury, jednak z gore niewiele do tej pory miałam do czynienia, zarówno jeśli chodzi o filmy, jak i o literacki aspekt. Zastanawiam się, czy to aby nie z tego wynika moja surowa ocena “Gehenny”.

Książka opowiada o mężczyźnie, Pawle Janczurze, który odnajduje satysfakcję w mordowaniu ludzi, o jego polowaniu na swoje ofiary oraz o stróżach prawa, którzy starają się go powstrzymać. Początkowe założenie brzmi jak kanwa dla znakomitego kryminału bądź thrillera. Paweł stworzył w piwnicy położonego na uboczu domu prawdziwą rzeźnię, w której ćwiartował ludzi, mielił ich w przemysłowej maszynie do mięsa, oraz przechowywał trofea w słoikach. Jakby same krwiożercze upodobania nie były wystarczające, Paweł cierpi na urojenia. Jest w tym zabawny, ironiczny twist, który każe się zastanowić, kiedy myśliwy staje się ofiarą?

Założenie jest w porządku – ale styl, przyjęty na potrzeby tej książki, był dla mnie nieznośny. Narrator jest wszechwiedzący i w niewybredny sposób komentuje wydarzenia, postaci oraz sytuacje. Nagromadzenie pałających emocjami słów w opisach każe mi sądzić, że to był sposób na wykreowanie atmosfery, przekazanie czytelnikowi, co konkretnie ma myśleć o danej sytuacji, czyli kolejny przypadek “show, not tell”. Emocje są pożądane, ale nie kiedy narrator nachalnie wpycha je czytelnikowi do gardła. Z drugiej strony niektórym opisom, na przykład rozterek emocjonalnych głównego bohatera, brakuje zdecydowania, co jest absurdalne – narrator jednocześnie wie, co się dzieje w głowie Pawła, ale nie może jasno stwierdzić, że jest rozgorączkowany czy też przerażony. Cytat:

“Zdawał się być rozgorączkowany. Sprawiał wrażenie przerażonego. Ciężko oddychał, a z jego czoła co rusz opadały na podkoszulek krople zimnego potu. Wiedział, że musi się uspokoić. Wziąć się w garść i przemyśleć wszystko raz jeszcze. (…)”

Ponadto występujące elementy gore w dużej mierze operowały na tanim obrzydzeniu, do ich opisów wykorzystano wulgaryzmy i potoczne słownictwo, które wzbudziło u mnie równie duży niesmak co przedmiot opisów. 

Spiżowy łabędź

Dalej na liście mam “Spiżowego łabędzia” autorstwa Kaari Utrio, mocno osadzoną w finlandzkiej historii powieść z nutami fantastyki. Stylistycznie przypomina skandynawskie sagi, narracja jest zimna i wstrzemięźliwa, podobnie jak opisywany świat. To nie znaczy, że jest uboga lub nudna. Autorka jest historyczką i to widać: nie powiela romantycznych przekonań o rycerzach i pannach na wieży, rzeczywistość jest okrutna i bezkompromisowa, a bohaterowie, pomimo najlepszych chęci, czasami nie wygrywają. Akcja dzieje się w XI-wiecznej Europie, kiedy jeszcze kształtowała się jej forma, a rozmaite siły ścierały się w walce o dominację. Wtedy rodzi się Terhen. Już na samym początku swojego istnienia żyła na rozdrożu; została ochrzczona w niemowlęctwie, ale wychowana w pogaństwie, a po śmierci swojej matki była przerzucana z miejsca na miejsce i musiała nauczyć się, jak przetrwać. Wiatry historii zabierają ją z finlandzkiego domu i Terhen przemierza Europę, przybierając różne twarze i role, aż jej własna tożsamość staje pod znakiem zapytania. W “Spiżowym łabędziu” jest potężne nagromadzenie postaci oraz relacji między nimi, tak, że nie powstydziłby się tego sam George Martin; to początkowo utrudniało mi wczucie się w powieść, z czasem jednak okrzepłam i przestało mi to przeszkadzać. Elementy fantastyki są nienachalne, choć kluczowe dla całej historii, znakomicie wpisują się w klimat skandynawskiej sagi i nie wytrącają z tej obyczajowej warstwy tekstu.

“Łabędź” to pierwszy tom cyklu “Terhen”. Nie miałam jeszcze okazji przeczytać kolejnych części – czyli “Walecznego Jastrzębia” i “Jednorożca” – ale przyjemna jest świadomość, że moja przygoda z tymi bohaterami jeszcze nie dobiegła końca. Jednocześnie nie wiem, czy i kiedy się zdecyduję na powrót do świata Utrio. “Łabędź” był moją książką w kategorii “Książka, której nie dokończyłaś czytać”, ponieważ miałam do niej co najmniej trzy podejścia. Jednak gdy już zdołałam przebrnąć początek, stał się moim numerem jeden w powieściach historycznych.

Wyspa kobiet morza

„My, ha­eny­eo, mu­si­my żyć w ryt­mie pły­wów i księ­ży­ca, ale rzą­dzą też nami roz­ma­ite „trój­ki”: ob­fi­tość wia­tru, skał i ko­biet. Nie­obec­ność zło­dziei, za­war­tych bram i że­bra­ków. Trój­stop­nio­wy sys­tem go­spo­da­ro­wa­nia, w któ­rym świ­nie żywią się na­szy­mi od­cho­da­mi, my na­wo­zi­my pola od­cho­da­mi świń, a na ko­niec zja­da­my świ­nie. Nie mó­wi­ło się o tym czę­sto, ale Jeju była znana rów­nież jako Wyspa Trzech Ka­ta­strof: wi­chru, po­wo­dzi i suszy. I znowu wiatr, za­wsze i na wieki.”

“Wyspa kobiet morza” Lisy See to kolejna książka, która do mnie wraca co jakiś czas. Świetnie pasowałaby do tegorocznego tematu z Popsugar – bowiem opowiada o społeczeństwie opartym o matriarchat. Jest o kobietach z wyspy Jeju, gdzie kobiety trudniły się szczególnym zajęciem: poławianiem owoców morza. W miejscu ze wszystkich stron otoczonym wodą, gdzie ziemia nie była wystarczająco żyzna by wyżywić rodzinę, Haenyeo były fundamentem gospodarki i gwarantem przetrwania społeczeństwa. Niestety gdy nadeszła wojna i okupacja, tradycje zostały wystawione na próbę.

To opowieść o mrocznych latach Korei pod japońską okupacją, kiedy to trzeba było uważnie wybierać strony, a niekiedy wydarzenia na które nie ma się wpływu determinują całe życie i nie ma przed nimi ucieczki. Japończycy ciemiężyli haenyeo i wykorzystywali owoce ich pracy, a mężczyzn i chłopców zabierali do wojska. Kobiety musiały utrzymywać całe rodziny, podczas gdy ich mężowie, bracia i synowie przebywali w ukryciu, aby tylko nie wpaść w tarapaty. W tych czasach główna bohaterka, Young-sook, dojrzewa: uczy się zawodu, opiekuje rodziną, zakłada własną. Lawiruje między pułapkami życia na okupowanej wyspie, nie bez strat, w tym tych najbardziej tragicznych. Przez lata jej kotwicą jest przyjaciółka Mi-ja, córka ludzi, którzy współpracowali z okupantem, w wyniku czego jest persona non grata na wyspie. W końcu jednak i ta relacja zostaje wystawiona na próbę.

To przepiękna książka, prosta w formie i języku, i przejmująca w tej prostocie. Życie Young-sook skupia się na przetrwaniu i poszukiwaniu szczęścia, a czasami jedno i drugie zapewniają proste rzeczy: worek ryżu, kołdra, uchowiec. W  świecie, w którym nie ma gwarancji zaspokojenia podstawowych potrzeb z piramidy Masłowa, drobne z mojego punktu widzenia rzeczy decydują o być albo nie być. Co prawda haenyeo są na liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO i ten zawód jest ciągle uprawiany, lecz zdobycze technologiczne wyparły tradycyjne kostiumy i ekwipunek. Umiejętności i hart ducha są ciągle kluczowe, lecz świata opisanego przez Lisę See już nie ma.

 

Relaks amerykański

Kolejną książką, która do mnie wraca całkiem często, jest “Relaks amerykański” Juliusza Strachoty. Opowiada o mężczyźnie uzależnionym od leków, o wpływie uzależnienia na jego życie oraz do czego go popycha pragnienie kolejnej działki. Muszę przyznać, że to była ciężka lektura i nie porywała mnie. Wydawała mi się nieprawdopodobna, przejaskrawiona, do tego trudno było mi poczuć sympatię do bohatera bądź utożsamiać się z nim. Pewnie bym o niej zapomniała, gdyby nie fakt, że napotkałam podcast “Co ćpać po odwyku”, prowadzony przez nikogo innego jak Julka Strachotę i Jakuba Żulczyka. Chłopaki rozmawiają ze swoimi gośćmi o uzależnieniach i wtedy zrozumiałam, z czego się wziął “Relaks amerykański”. Teraz ilekroć słucham ich nowego odcinka, wracam pamięcią do tej książki i śmieję się sama z siebie, głównie z mojego zaskoczenia, że świat jest taki mały i mogę kogoś nie tylko czytać, ale i słuchać niemal na żywo. Autorzy są na ogół gdzieś daleko, schowani za słowami na kartce, i to dla mnie zawsze niesamowite doświadczenie, gdy mogę jakiegoś posłuchać, szczególnie gdy opowiada o tym, co stanowiło inspirację lub materiał dla ich pisania.

Milczenie

Następną pozycją jest “Milczenie” Tima Lebbona, książka, którą w moim odbiorze wyprzedził film. Netflixowa ekranizacja nie przypadła mi do gustu, nie brakuje jednak przypadków, w których książki były lepsze niż filmy, dlatego dałam jej szansę i nie żałuję. W tej historii, podczas eksploracji mołdawskich jaskiń, ludzie napotykają kryjące się w nich potwory. Czytelnik towarzyszy zwyczajnej angielskiej rodzinie, która musi odnaleźć się w nowej sytuacji i walczy o przetrwanie. Potwory reagują na najdrobniejszy dźwięk i atakują jego źródło, a rozmnażają się w ciałach swoich ofiar.

Brzmi to podobnie do “Cichego miejsca” i w sieci można znaleźć mniej lub bardziej krzywdzące komentarze. Te lżejsze twierdzą o adaptacji literackiej bądź inspiracji, te bardziej wulgarne twierdzą, że Lebbon zerżnął fabułę z filmu. Wystarczy chwila wyszukiwania by stwierdzić, że “Milczenie” zostało wydane po raz pierwszy w 2015 roku, a “Ciche miejsce” w 2018. Podobieństwa są liczne, rozpoczynając od mechanizmu zagrożenia, na głuchej córce i języku migowym kończąc, lecz “Milczenie” skupia się na początkach inwazji, o reakcjach ludzi na stopniowo narastające zagrożenie, próbie ucieczki oraz adaptacji do nowego świata, w którym każdy walczy tylko o siebie, a “Ciche miejsce” od razu pokazuje rodzinę, która była przystosowana do zmienionych warunków. W “Milczeniu” każdy nieopatrzny ruch może sprowadzić nieszczęście na bohatera i jego rodzinę, co tworzy znakomitą atmosferę grozy. Kiedy już pozbyłam się podejrzeń o wątpliwe adaptacje, doceniłam dzieło Tima Lebbona.

Silva rerum

Największym zaskoczeniem tego roku była książka litewskiej autorki Kristiny Sabaliauskaite o tytule “Silva rerum”. Przeczytałam do tej pory tylko pierwszą część z tej serii i z przyjemnością myślę o tym, że czekają na mnie pozostałe. Silva rerum to dosłownie “las rzeczy”, forma pamiętnika, takiego bullet journal prowadzonego dla całego pokolenia lub drzewa genealogicznego; tego typu dzieła mogły zawierać informacje o narodzinach i śmierci członków rodziny, jak i przepisy kulinarne i zabawne anegdoty. Jan Maciej Narwojsz opisuje ucieczkę rodziny z Wilna, przed najazdem kozackim, oraz spokojne lata w Milkontach; pisze o swojej żonie Elżbiecie oraz bliźniakach Urszuli i Janie Kazimierzu. Gdy dzieci wchodzą w wiek nastoletni, to ich pomysły i kaprysy zaczynają wyznaczać główny tor życia rodziny. Jan Kazimierz dostaje się na uniwersytet, i to za jego pośrednictwem czytelnik poznaje studenckie życie, którego nie powstydziłby się w swoich powieściach Sapkowski, natomiast Urszula nabiera przekonania, że ma powołanie i wstępuje do zakonu. Co ciekawe, “Silva rerum” jest jedną z tych książek, w których nie ma dialogów – trzecioosobowa narracja jest wszechwiedząca i dostarcza informacji na temat tego, co dzieje się w głowach i sercach bohaterów – a akcja płynie wartko, na każdej stronie dzieje się znacznie więcej niż na kartkach trzymających w napięciu kryminałów. Solidnie osadzona w realiach XVII-wiecznej Litwy kronikarsko opisuje ludzkie namiętności, cnoty i przywary swoich bohaterów, beznamiętnie raportuje zbrojne konflikty i krwawe jatki. Strumień myśli, jaki często pojawia się w narracji, potrafi jedno zdanie rozciągnąć na całą stronę i niesie to ze sobą lekki chaos, za to pozwala na niesamowitą immersję. “Silva rerum” wciąga i niesie czytelnika ze sobą, nie sposób się od niej oderwać.

Baśń o wężowym sercu

“Jeśli przyjrzeć się czasowi, widać wyraźnie, że to, co ważne, zawsze zaczyna się od spraw błahych. Od byle czego zaczynają się miłości, te przynoszace szczęście i te przynoszace ból, i te, które przynoszą jedno i drugie. Od byle czego wybuchają wojny, w których giną wielkie rzesze ludzi, a ci, co przeżyli, pustynnieją gdzieś głęboko w środku i od tego spustynnienia trudno ich czasem nazywać ludźmi.”

Moim numerem jeden w literaturze pięknej była “Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” Radka Raka. Słyszałam już o niej przy okazji licznych nagród, w tym Nagrody Nike, Zajdla bądź Żuławskiego i ogromnie się cieszę, że hype wokół tej książki mnie nie zniechęcił. Uwielbiam opowieści osadzone w realiach historycznych, ale z fantastycznym twistem. Sam tytuł zapowiada, że ta książka będzie o Jakubie Szeli – i czytelnik przenosi się do Polski w początku XIX wieku, pod rozbiorami, gdzie młody Kóba pracuje u Żyda,  wiedzie życie prostego chłopa, marzy o miłości, a jego jedyną rodziną jest Stary Myszka – dziad, który go wychował. Żyli w świecie podzielonym na dwie części; pańską i chłopską. Pańska miała jedzenia do syta, władzę i pieniądze, chłopska zaś musiała zadowolić się chudą polewką, pańszczyzną i karami fizycznymi. W tej drugiej jednak brakowało magii. Gdy Kóba poznaje Malwę, co do której nie ma pewności, czy jest dziewczyną czy rusałką, traci dla niej głowę i oddaje jej serce. Później chce je odzyskać, a niewinne początkowo figle dają podstawy do powstania chłopskiego.

Oniryczna atmosfera powieści wciąga czytelnika, trudno rozróżnić, co jest naprawdę, a co snem lub magią. Przywodzi na myśl czytane w podstawówce baśni i stawiałabym tę książkę w jednym rzędzie ze “Słaboniową” oraz dylogią “Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny”. Angażują bez reszty, czarują magią, która sprawia wrażenie prawdziwej i nie nudzą ani przez chwilę. Styl jest prosty, stylizowany na chłopski, dodaje uroku prawdom głoszonym przez narratora. To jedna z moich ulubionych książek ubiegłego roku w kategorii literatura piękna.

Topielica ze Świtezi

Ciągle w baśniowo-słowiańskim klimacie, dodam jeszcze kilka słów o drugiej jedynce z tego roku. Była to “Topielica ze Świtezi” autorstwa Agnieszki Kaźmierczyk. To historia z ogromnym potencjałem, niestety zmarnowanym przez sposób, w jaki została opowiedziana. Nie wykluczam, że może to był niewłaściwy timing – przeczytałam ją wkrótce po “Baśni o wężowym sercu” i miałam spore oczekiwania.

Sam tytuł “Topielicy” zapowiada romantyczną opowieść, początkowo myślałam, że być może będzie powiązana ze „Świteziem” lub „Świtezianką” Mickiewicza. Główny bohater, nastolatek który niedawno stracił matkę, przeprowadził się razem z ojcem na Białoruś, nad jezioro Świteź. Ojciec dochodzi do wniosku, że okoliczności przyrody będą w sam raz dla syna, który wkrótce rozpoczyna liceum i tęskni za zmarłą matką, więc zostawia go w domku letniskowym i sam pracuje w rozjazdach. W okolicy są dwa inne domy. Jeden zamieszkuje starsza kobieta, z którą Wojtek szybko nawiązuje nić porozumienia, a w drugim mieszka najpiękniejsza dziewczyna, która skradła serce chłopaka od pierwszego wejrzenia. Okazuje się, że dziewczyna jest wodjanichą, po polsku topielicą, ma brata ondyna, a staruszka jest ich przybraną matką – oraz łojmą, czyli naszą polską mamuną.

Im dalej w las, tym gorzej. Bohaterowie postępują nielogicznie, są niewiarygodni w swoich uczuciach, a narracja skupia się na opisywaniu co czują, ale nie co robią. Ojciec Wojtka pozwala sobą manipulować i nie zadaje żadnych pytań, konflikt z łojmą, która jest głównym przeciwnikiem w pierwszym akcie, to jeden wielki niewypał, wszystko się układa i bohaterowie nie napotykają żadnych poważnych przeszkód na drodze. Później do demonów związanych z wodą dołączają mary leśne i polne i byłoby to całkiem ciekawe, gdyby nie fakt, że podobnie jak główni bohaterowie, to są postaci płaskie i nudne. To jedna z tych książek, w których, jeśli pojawia się atrakcyjny mężczyzna, to główna bohaterka mu ulegnie, co najlepiej podsumowuje prostotę, albo wręcz prostackość, tej konstrukcji.

Święto ognia

I dotarłam do jedynej w 2021 roku dziesiątki, czyli “Święta ognia” Jakuba Małeckiego. Poznałam go przy okazji “Dygotów” i przepadłam w poetyckiej, onirycznej narracji, która idealnie splata ze sobą emocje i świat rzeczywisty. Nie inaczej jest w “Święcie ognia”. Jest to historia ojca i dwóch córek: jedna choruje na porażenie mózgowe i nigdy nie będzie samodzielna, druga jest baletnicą i popycha swoje ciało do granic możliwości. Ojciec próbuje się opiekować nimi obojga i znaleźć w tym wszystkim chwilę dla siebie, dla człowieka, którym był, gdy jeszcze żyła jego żona, zanim zatonął w morzu obowiązków i tożsamości ojca. Życie rodzin, w których pojawia się nieuleczalna choroba, zmienia się diametralnie, wsparcie dla nich jest przerażająco niewielkie; choroba to wróg, który nie bierze jeńców i nie interesuje go, czy ludzie którzy z nim walczą mają chwilę na oddech. Słuchałam podcastów, w których dowodzono, że autor napisał bzdury, jednak ja nie traktuję tej powieści dosłownie. Przedstawił swoich bohaterów jako ludzi, z którymi możemy mieć kontakt na co dzień, a jednocześnie jako bohaterów przepięknej baśni, w której nawet najbardziej przykre doświadczenie można obrócić na swoją korzyść. Zdaję sobie sprawę, że to nie zawsze jest możliwe, jednocześnie teksty Małeckiego dają mi nadzieję i siłę. Jego styl jest nie do przeoczenia. Małecki potrafi idealnie zbalansować piękno poezji i pragmatyzm prozy. Podziwiam, jak trudne tematy porusza i przenosi się w swoich książkach między rzeczywistościami diametralnie różnymi, ale każdą traktuje z wybitną delikatnością i wnikliwością.

Trzynasta opowieść

“Młodzi ludzie nad jeziorem, w letnich jasnych strojach, stanowili ładny obrazek. Kieliszki, które trzymali w dłoniach, były pełne mieniącego się w słońcu napoju, a trawa pod ich stopami wydawała się tak miękka, że zachęcała do chodzenia boso. W rzeczywistości uczestnicy pikniku pocili się pod swymi ubraniami, szampan był ciepły, a gdyby komuś przyszło do głowy zdjąć buty, wdepnąłby w gęsie odchody. Mimo to skwapliwie udawali wesołość, licząc, że dzięki temu ją odczują.”

Przedostatnia książka, o której chciałam wspomnieć, to “Trzynasta opowieść” Diane Setterfield. Trafiłam na nią wyłącznie dzięki społeczności Goodreads i w tym roku zamierzam kontynuować moją przygodę z tą autorką. “Trzynasta opowieść” zawiera wszystko, czego potrzebuję: tajemnicę, drugą tajemnicę, trzecią tajemnicę, pragnienie akceptacji, zaniedbany dwór, kazirodztwo, rodowe bogactwa, wierną służbę, literaturę i upływ czasu. Podobnie jak Małecki, Setterfield zachwyciła mnie swoim stylem. Zbliżony jest do wiktoriańskich powieści, sprawił, że z powrotem przeniosłam się do świata Jane Eyre; nie dość dosłowny, aczkolwiek wyrazisty: pozwala zrozumieć, co przekazuje narracja, jednocześnie pozostawia dość pola do popisu wyobraźni. “Trzynasta opowieść” ma budowę szkatułkową, najpierw poznajemy główną bohaterkę, Margaret, która pracuje w antykwariacie i pisze biografie zapomnianych przez historię ludzi, a gdy kontaktuje się z nią sławna autorka powieści Vida Winter, cała uwaga czytelnika skupia się na tym, co pisarka ma do przekazania. Margaret otrzymuje zlecenie: napisać biografię Vidy, a w historii swojej pracodawczyni znajduje echa tego, co prześladowało ją samą i egzorcyzmuje swoje własne demony. To format, który jest wykorzystywany przez licznych autorów z lepszym lub gorszym skutkiem, u Setterfield zadziałał znakomicie. Zarówno opowieść Vidy, jak i Margaret angażują czytelnika i ani się obejrzałam, a kibicowałam im obu. 

Instynkt. O wilkach w polskich lasach

Na koniec tekst, który wraca do mnie niemalże na co dzień, czyli “Instynkt. O wilkach w polskich lasach” Anny Maziuk. Mieszkam w małej miejscowości i codziennie spaceruję po lasach, w których widzę dzikie zwierzęta, a ilekroć widzę sarnę czy łosia, myślę o myśliwych i tych medialnych przypadkach, gdy strzelali do ludzi lub zwierząt domowych. “Instynkt” opowiada zarówno o wilkach, jak i o ludziach. Wydaje się, że Ziemia jest za mała, żebyśmy potrafili żyć obok siebie; zarówno ludzie, jak i wilki żywią się zwierzętami i potrafią stanowić dla siebie zagrożenie. Autorka Anna Maziuk bada motywacje myśliwych, rozmawia z ludźmi, którzy przeżyli ataki wilków, właścicielami fotopułapek i czatowni, gospodarzy ze stadami owiec i bydła, a także badaczami, którzy śledzą drapieżniki w lesie, odławiają je i leczą. Wilki to gorący temat, przede wszystkim dlatego, że kojarzą się z zagrożeniem. Anna Maziuk rozważa ciekawą tezę: co stanowi większą szkodę dla środowiska i dzikiej zwierzyny, wilk, czy człowiek? Wnioski z tych rozważań towarzyszą mi na co dzień i prowokują do kwestionowania moich zachowań w lesie, dla przykładu: według badań zwierzęta są bardziej zestresowane samym zapachem człowieka, niż obecnością wilków, więc sam spacer leśnymi ścieżkami jest potencjalnie szkodliwy. Z drugiej jednak strony mamy rodziny, których zwierzęta gospodarskie są porywane przez wilki, zdziesiątkowane stada owiec, drapieżniki przyzwyczajające się do zapachu ludzkiego, wyzbywające się strachu przed nim. “Instynkt” przedstawia konflikt ze wszystkich stron, nie opowiadając się za żadną z nich. To kawał solidnej roboty reporterskiej, którą serdecznie polecam.

Honorowe wzmianki

Kilka kolejnych książek, o których chciałam wspomnieć w tym podsumowaniu, już ma własne odcinki. Żeby się nie powtarzać, zachęcam do zapoznania się z archiwum podcastu. To między innymi “Później” Stephena Kinga, o którym mówiłam w kwietniu, “Wzlot i upadek D.O.D.O.” Neala Stephensona i Nicole Galland, czyli majowy odcinek oraz mój numer jeden w kategorii “Fantastyka” dla 2021 roku, moje największe ubiegłoroczne rozczarowanie pod postacią “Cienia utraconego świata” Jamesa Islingtona z sierpniowego odcinka. To także “Beach Read” Emily Henry, czyli najbardziej zaskakujący romans jaki kiedykolwiek czytałam, oraz rewelacyjna polska fantastyka spod ręki Marty Malinowskiej o tytule “Iluzja”.

 

To by było na tyle, jeśli chodzi o 2021. Był naprawdę wyjątkowy pod kątem książek i nawet lektury które oceniłam najsłabiej czegoś mnie nauczyły. Na rok bieżący już przygotowałam sobie wstępną rozpiskę, którą powolutku realizuję. Same poszukiwania książek do wyzwania były niemal równie satysfakcjonujące jak ich czytanie, ale wierzę, że najlepsze jest ciągle przede mną.

Zdjęcie autorstwa Yulia Ilina z Pexels

Muzyka w intro i outro:
Daily Beetle by Kevin MacLeod
Link: https://filmmusic.io/song/3579-daily-beetle
License: https://filmmusic.io/standard-license
Ukulele by Tetoszka
Link: https://freesound.org/people/Tetoszka/

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *