Posłuchaj:
Żyję sobie pod tym swoim kamieniem, zainspirowana tekstem Talara o stonce, nikomu nie wadzę i mało się wychylam, czytam sobie kolejne książki i nagle zaczyna mnie atakować promocja. Gdzie się nie obejrzę, tam widzę cud współczesnej fantastyki. W internecie najnowsze objawienie, na portalach literackich zmartwychwstanie gatunku, w lodówce niepowtarzalny autorski świat, a do tego to pierwszy tom trylogii! Świeżutki, pachnący, trzeba się spieszyć póki wszyscy o nim mówią! Byłam odporna, aż przeglądając Legimi znalazłam tenże tytuł i tak jak kropla drąży skałę, tak ta promocja mnie zmęczyła i ostatecznie osłabiła mój opór przed nowymi, wspaniałymi seriami fantasy i sięgnęłam po tę książkę. Jest to „Cień utraconego świata” Jamesa Islingtona.
Akronim tytułu w polskim tłumaczeniu brzmi CUŚ, i tak też będę się do tego dziełka odnosić, bowiem lepszego sformułowania bym pewnie nie wymyśliła.
Otóż CUŚ jest debiutem autora. Na początku to mnie nie zraziło, każdy gdzieś musiał zacząć, więc ściągnęłam książkę i odpaliłam. Patrzę: 900 stron. Czytałam ostatnio o optymalnym rozmiarze powieści debiutanckiej i podobno wynosi około 200-300 stron. Ta liczba była uargumentowana tym, że czytelnicy mogą nie chcieć się angażować na dłużej z autorem, którego nie znają. Przyznam, że zmartwiła mnie objętość, ale może o to chodzi w objawieniach, że trzeba się postarać, żeby je docenić? Zaczęłam czytać. Na samym początku okazało się, że książka jest ilustrowana grafikami, dzięki czemu zaliczyłam czerwcowe wyzwanie lubimy czytać, i to prawdopodobnie te ilustracje mnie zmotywowały na tyle, by to CUŚ dokończyć.
Cały tekst rozpoczyna tajemnicza scena ucieczki, czytelnik jest bezpardonowo wrzucony w obcy mu świat, nie wie, kto co i dlaczego. Jest to standardowy zabieg mający na celu zaprezentowanie z jakim to głębokim i rozbudowanym dziełem mamy do czynienia, uchylenie rąbka tajemnicy, pozdro dla kumatych, którzy z czasem zorientują się o co w tym chodziło. Prolog bombarduje czytelnika terminami właściwymi tylko tej książce, żeby zacytować: “Podróżowałem do Res Karthy, gdzie przepytałem Lyth. Odwiedziłem Studnie Mor Aruil i rozmawiałem ze Strażnikiem. Na Rozdrożu odszukałem Nethgallę i torturowałem ją, dopóki nie wyjawiła mi wszystkiego, co sama wiedziała!” Nietrudno się zorientować, że wstęp, zamiast mnie zaintrygować, zaniepokoił mnie: odnalazłam w nim nieprzyjemną emfazę i zachłyśnięcie się dramatem.
Później nie było lepiej.
Poznajemy Daviana, nastoletniego chłopaka, który posiada tak zwany Dar. Dar pozwala na posługiwanie się Esencją, czyli tak jakby magią, a w świecie stworzonym przez Islingtona magowie są kontrolowani i skupieni wokół wież, w których mieszkają, prowadzą badania, opiekują się, szkolą i egzaminują młodzież z Darem. Obdarzeni, którzy nie stosują się do prawa zwanego Nakazami, są poddawani straszliwej karze i przemieniani w Cienie: pariasów pozbawionych mocy korzystania z Esencji. Co gorsza, ten sam los spotyka uczniów, którzy nie przechodzą Prób, a Davian ma problem z opanowaniem sztuki magicznej. Jego trudną sytuację podkreśla fakt, że jest sierotą i wychowuje się w szkole. Nie zna świata poza nią, lecz wie jedno: jest nieprzyjazny ludziom jego pokroju, a tym bardziej Cieniom. Wydaje się, że zmierza prosto ku zagładzie i nie ma nic do stracenia.
Dlatego, gdy pojawia się opcja uratowania całego świata, rzuca się w wir wydarzeń.
Mam ogromnie mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony dostrzegam całą mnogość inspiracji z innych źródeł. Nazewnictwo przywołuje elficką konwencję językową rodem z Tolkiena, mamy mnóstwo gaelickich i celtyckich tworów. Sytuacja Obdarzonych jest żywcem wzięta z tragedii magów ze świata Dragon Age, a cały początek, który ma dostarczyć Davianowi motywacji, jest przedramatyzowany i również przywodzi na myśl Dragon Age. Rzecz jasna, zanim wyruszysz w drogę należy zebrać drużynę, i do głównego bohatera dołącza plejada postaci, z mniej lub bardziej wiarygodnymi motywacjami, ale wszystkie równie nudne i płaskie. Jakoś pod koniec jedna z nich zdołała mnie zaintrygować, lecz zajęło to 700 stron. Trudno tu mówić o zaangażowaniu w losy bohaterów. Wydaje mi się, że wszyscy są do siebie niemiłosiernie podobni, co stanowi paradoks, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z postaciami obu płci, w różnym wieku, różnego statusu społecznego, Obdarzonymi, Cieniami jak i zupełnie zwyczajnymi ludźmi. Dlaczego zatem tak trudno jest mi ich rozróżniać? Wydaje mi się, że problem leży w kreowaniu postaci i narracji. Autor wyrzucił zasadę “show, not tell” przez okno i tłumaczy każdą emocję czy myśl bohaterów. Widzimy przez nich na wskroś, są przezroczyści i pozbawieni ciała.
Jeśli chodzi o fabułę, to wątków tu jest od groma. Mamy globalne zagrożenie, polityczne rozgrywki, prywatne wendetty, tajemnice, układy i układziki, aż w pewnym momencie trudno się w tym wszystkim połapać. Na szczęście bohaterowie dość często opowiadają sobie bieg wydarzeń, więc można sobie przypomnieć, co jest grane. Część wątków pozostaje niewyjaśniona w tej części, w końcu mamy do czynienia z trylogią, więc można było beztrosko je ponapoczynać – w końcu przy liczącej 900 stron powieści czytelnicy i tak zapomną, co się działo w dziewiątym rozdziale i czemu tamci ludzie zginęli. Trup w CUSiu ściele się gęsto, tak bardzo, że to momentami aż absurdalne, a co bardziej drastyczne opisy w końcu tracą na znaczeniu. W kontekście tak brutalnego świata naiwność głównych bohaterów boli, nie mają prawa w nim przeżyć, a jednak jakoś im się udaje. Ba, gdy zachodzi potrzeba, podejmują walkę, mimo że nie są do niej szkoleni, a podchodzą do niej w równie zblazowany sposób co żołnierze, którzy zęby zjedli na rozmaitych utarczkach.
Lektura tej książki męczyła mnie okrutnie, jednocześnie jednak tekst ma swoje mocne strony. Bardzo mi się podobał motyw samowystarczalnego miasta i szkolenia w nim, historia mitycznego bohatera, która przebija tu i ówdzie przez cały tekst, a także przymierze na dworze strażnika północy. Ponadto warstwa wizualna tego wydania jest całkiem przyjemna dla oka. Każdy rozdział rozpoczyna grafika zamknięta w okrągłym obrysie, z sylwetkami ptaków po obu jego stronach, a niektóre z nich są ilustrowane pełnymi scenami.
Świat Islingtona nie jest tak oryginalny, jak by się chciało uważać, jednocześnie, gdy już zdobyłam się na odrobinę dystansu muszę przyznać, że nie jest też tak zły, jak początkowo mi się wydawał. Oczywiście trudno wyrokować po pierwszym tomie z serii, lecz wydaje mi się, że to jest solidny materiał na ekranizację. Słaby styl nie będzie stanowił problemu w filmie czy serialu, jak już to zobaczyliśmy na przykładzie między innymi “Igrzysk Śmierci” czy też “Szczęk”, a historia przedstawiona w CUSiu ma potencjał. Jednak czy jest to tak znakomity tekst, jak obiecywała nam Fabryka Słów? Zdecydowanie nie. Do kolejnych rekomendacji tego wydawnictwa podejdę z dystansem, ponieważ klucz podług którego wybierają promowane książki pozostaje dla mnie niejasny i najwyraźniej mamy różne pojmowanie rewelacji.
Muzyka w intro i outro:
Daily Beetle by Kevin MacLeod
Link: https://filmmusic.io/song/3579-daily-beetle
License: https://filmmusic.io/standard-license
Komentarze