Posłuchaj:

iTunes Spotify YouTube Google Podcasts Anchor FM Breaker audio Pocket Casts RadioPublic

Opowiadanie to jedna z trudniejszych form literackich. Ma mniej czasu, żeby zaintrygować czytelnika, mniej przestrzeni, w której może ukryć swoje niedoskonałości. W krótkich formach widać jak na dłoni, co nie gra w tekście, a rzeczy które mogą ujść płazem w powieści stają się deal breakerami. Pamiętam gdy kupowałam magazyn Fantasy dla publikowanych tam opowiadań, szukałam zinów literackich i autorskich stron internetowych, na których pasjonaci publikowali swoje teksty. Miałam wtedy kilkanaście lat i to były świetne czasy, jeśli chodzi o frajdę, jaką czerpałam z tych poszukiwań. Jednak solo opowiadanie to coś innego niż ich zbiór. Gdy mamy do czynienia z książką, na którą składa się kilka bądź kilkanaście krótkich tekstów, trzeba się liczyć z tym, że każdy z nich będzie prawdopodobnie innego autora, może być osadzony w innym kontekście, stylu, epoce, a z całą pewnością pojawi się zróżnicowanie w obszarze jakości. Jak już wspomniałam, opowiadanie to trudna sprawa.

Z tego też względu rzadko sięgam po zbiory opowiadań. Tym razem jednak, zachęcona klimatem science fiction w jaki mnie wprowadził Corey i “Przebudzenie Lewiatana”, sięgnęłam po coś w podobnym nastroju. Z jakiegoś powodu w ostatnich latach nie lubię czytać książek z serii po sobie, jakby czas oczekiwania między lekturą tomów dodawał im atrakcyjności. “Żeglarzy nocy i inne opowiadania” rozpoczęłam już jakiś czas temu, zainspirowana Netflixowym serialem. Nie przepadam co prawda za Martinem, “Gra o tron” jest dla mnie niestrawna, lecz uznałam, że w takiej formie może być mi łatwiej sobie z nim poradzić. W końcu elementy cechujące opowiadanie powodują, że trudniej wciskać generujące liczbę znaków i stron manieryzmy, co w rezultacie mogło przełożyć się na znośniejszą treść. Martin ma niemałe doświadczenie, jeśli chodzi o science fiction, dla mnie to jednak było pierwsze spotkanie z nim w takiej odsłonie. “Żeglarze…” to sześć opowiadań napisanych w latach 1974-1980, osadzonych i stopniowo rozbudowujących autorski świat, luźno bazujący na Ziemi którą wszyscy znamy. W tej odległej przyszłości ludzie zapanowali nie tylko nad techniką, która pozwoliła im na podróże międzygalaktyczne, ale i nad siłami ludzkiego umysłu, w rezultacie czego pojawiły się nowe profesje: psipsych i telepata. W tym świecie czucie, choć inne niż to Mickiewiczowskie, jest równie ważne do szkiełko i oko i jest wykorzystywane do badań i podczas poważnych ekspedycji naukowych, sama wiara zaś jest motywem który spina opowiadania w tym zbiorze. Dalej będą spojlery, więc czujcie się ostrzeżeni.

W pierwszym z opowiadań, od którego cała książka wzięła swoją nazwę, zatytułowanego “Żeglarze nocy”, poznajemy losy ekspedycji naukowej, której zadaniem jest nawiązanie kontaktu z mityczną rasą nieuchwytnych wolkrynów, przemierzających galaktyki. Dziewięć osób wyruszyło w podróż na statku “Żeglarz nocy”, a jego kapitan przechadzał się między nimi jak duch. Nigdy nie opuszczał swojej kabiny, za to wszystko obserwował i słyszał za pomocą systemu monitoringu. To wzbudziło niepokój pasażerów, z których większość poznała się dopiero na statku i nie miała powodów by ufać komukolwiek poza sobą. Każdego z nich dałoby się opisać w kilku słowach: Melantha Jhirl była ulepszonym modelem, Lommie Thorne cybernetykiem, Rojan Christopheris ksenobiologiem, Dannel i Lindrian byli lingwistami, Agatha Marij-Black psipsych, Alys Northwind ksenotechem, Thale Lasamer telepatą a Karoly d’Branin naukowcem, który zainspirował całą wyprawę i wybrał do niej ludzi. Z całej ekipy prawdziwie oddani misji są d’Branin i Marij-Black, reszta ludzi, poza Jhirl, była wybrana ze względu na ich umiejętności i przewidywane po drodze wyzwania. Jednakże nieprzeciętnie utalentowany telepata Lasamer jest przekonany, że na statku kryje się coś obcego i groźnego. To powoduje Thorne i Northwind do włamania się do systemu kontroli statku, co z kolei obraca się przeciwko nim – luk, w którym przebywają, zostaje przedziurawiony, a kobiety wyssane przez próżnię. Od tej pory konflikt tylko eskaluje. Ludzie giną jeden po drugim, statek ulega uszkodzeniu, a kapitan Royd Eris bierze sprawy w swoje ręce i próbuje go samodzielnie naprawić mimo, że grawitacja stanowi dla niego śmiertelne zagrożenie.

Pomysł, na którym zasadzone jest opowiadanie, jest niezmiernie interesujący, a przygotowując się do tego odcinka podcastu w końcu zrozumiałam pierwsze kilka akapitów na początku tekstu. W statku zamknięta została osobowość matki kapitana Royda Erisa, która zachowała swoje kaprysy i trudny charakter. Przypomina mi to trochę biomecha Shogoki z Neon Genesis Evangelion, w którym utknęła dusza Yui Ikari i podejmowała działania, jeśli jej syn znajdował się w niebezpieczeństwie. Jednocześnie statek z duszą starej kapitan Eris kontrapunktował przykre wnioski na temat wolkrynów, które wysnuł d’Branin podczas misji. Galaktyczni pielgrzymi, których uważano za jedną z najstarszych inteligentnych ras, okazali się być bezmyślnym, potężnym zwierzęciem, które bezrefleksyjnie przemierza kosmos. Podobał mi się świat opisywany w tym opowiadaniu i najdrobniejsze przejawy tego science fiction: cybernetyk, który łączy się z siecią komputerową przez wszczepy w ciele, chemia pozwalająca na kontrolę umiejętności psychicznych, modyfikacje genetyczne dzięki którym można osiągnąć człowieka silniejszego, bardziej wytrzymałego i z szybszą regeneracją, bądź też szepczące kamienie, zapamiętujące wspomnienia. Z drugiej strony mamy cały oddział postaci, które głównie zapamiętałam jako antypatyczne typy bez konkretnej charakterystyki, a którzy zajmują całkiem sporo miejsca w tekście. Jednocześnie sceny rodem z “Event Horizon” trochę to rekompensują i koniec końców dobrze go wspominam.

 

Kolejnym opowiadaniem jest “Skrzynka obejścia” i zasadza się na starym jak świat problemie: poszukiwaniach taniej siły roboczej. Na planecie o nazwie Grota poszukiwacz drogocennych kamieni operuje swoją kontrowersyjną ekipą, złożoną z trupów. Otóż wszczepienie implantów, które pozwalają na ożywienie zwłok w pewnym ograniczonym stopniu, a następnie kontrolę nad nimi i wykorzystywanie ich do szczególnie ciężkich, niewymagających precyzji prac stało się poważną alternatywą dla pracujących ludzi. Jeden poszukiwacz mógł kontrolować do dziesięciu trupów, w zależności od stopnia skomplikowania wymaganych działań, a ponoszone przez nich koszty były minimalne w porównaniu do wynagrodzenia pracujących ludzi. Przyznam, że sam ten koncept był dla mnie tak oryginalny i interesujący, że cała fabuła opowiadania przy nim blednie. Kontrola trupów jest kontrowersyjna i gdy jej znany przeciwnik przejmuje kontrolę nad przedsiębiorstwem wydobywczym wiroklejnotów, kontrolerzy trupów znajdują się w tarapatach. W rezultacie kumpel zwraca się przeciwko kumplowi, a skrzynka obejścia, dostarczona zdrajcy przez przeciwnika trupów, pozwala na przejęcie kontroli nad zwłokami należącymi do kogoś innego. Ostatecznie główny bohater wygrywa… I zdobywa nowego pracownika. Idące za tym konotacje – śmierć w wyniku nieszczęśliwego zbiegu wydarzeń, brak uczciwego pochówku, bezczeszczenie zwłok – robią wrażenie, jednak fabuła, w jakiej to zostało podane, była dla mnie dość nudna.

 

Trzecie opowiadanie ze zbioru, “Nie wolno wam zabijać człowieka”, eksploruje motyw rasizmu w perspektywie relacji z innymi rasami. Otwiera je cytat z Księgi Dżungli Kiplinga, po czym następuje opis murów obwieszonych ciałami dzieci, zamordowanych w pogromie. Młodzież Jaenshijczyków zginęła, ponieważ Stalowe Anioły chciały dać nauczkę ich dorosłym. Stalowe Anioły, Dzieci Bakkalona, przybyły z planety Avalon i przyniosły ze sobą religię i cywilizację, a rasy, które napotykali na swojej drodze, bez wyjątku traktowali jak zwierzęta. W środku konfliktu znajduje się kupiec, neKrol, który nawiązał bliższy kontakt z mieszkańcami Corlosa i stara się zapobiec niszczeniu ich społeczności i kultury. W tym opowiadaniu Martin opisuje wykrzywioną wersję chrześcijaństwa, której nie powstydziłby się Piekara, a wyznawcy na wzór krzyżowców z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy bezlitośnie niosą swoją religię i podbijają planety, jedną po drugiej. Analogia do współczesnego świata jest wyraźna. Liczy się dominacja cywilizacyjna, a społeczeństwa i kultury do tej pory żyjące w swoich niszach są wywłaszczane i zalewane dobrami związanymi z tak zwanym postępem. To drugie najmniej znośne opowiadanie, z jakim spotkałam się w tym zbiorze, a mniejszą frajdę sprawiło mi kolejne, o tytule “Wszystkie barwy pierścienia gwiezdnego”. Tutaj przyznam, że nie do końca wiem o co chodzi i po co to zostało napisane: główny bohater kontempluje nieskończoność i pustkę galaktyki, podczas gdy jego zespół stara się rozwikłać zagadki wszechświata. W pewnym momencie wpadają w tarapaty, ponieważ eksperyment przeprowadzany na wielką skalę opierał się na fałszywych założeniach, i muszą uciekać. Puenta mi umyka i w mojej opinii to najsłabszy tekst z omawianego zbioru.

 

“Żeglarzy nocy i inne opowiadania” zamyka “Pieśń dla Lyanny”, kawał dobrego world buildingu. Osią fabularną są badania które, z braku lepszego słowa, można nazwać etnologicznymi. Dwójka ludzi dysponujących Talentem umożliwiającym im czytanie myśli i uczuć innych istot przybyła do miasta Shkeenów, starożytnej rasy, aby rozwiązać zagadkę ich religii. Na końcu życia każdego Shkeena spotyka ten sam, ponury z punktu widzenia ludzi, koniec: zostają pożarci żywcem przez pasożyta o nazwie Greeshka. Temu samemu procederowi poddał się ludzki administrator planety, co wzbudziło obawy jego towarzyszy i pchnęło ich do zbadania tematu z pomocą Robba i Lyanny.

Wydaje mi się, że stworzenie nowej religii wymaga solidnego pomysłu. Większość wierzeń opisanych w książkach fantasy opiera się na tym, co znamy z rzeczywistości, w rezultacie otrzymujemy religie mono i politeistyczne, mniej lub bardziej przemocowe, bogowie mniej lub bardziej upersonifikowani. “Pieśń Lyanny” może popisać się oryginalnym z mojego punktu widzenia systemem. Nie ma w nim bogów ani kapłanów, za to występuje spowiedź. Na Zgromadzeniach organizowanych aby celebrować Dopuszczenie wiernych do Ostatecznego Zjednoczenia pielgrzymi opowiadają swoje historie, mówią o tym, czego się wstydzą, a ich słuchacze jednoczą się z nimi w bólu lub radości. Następnie tacy delikwenci otrzymują Greeshkę, która ma postać noszonej na głowie galarety; pasożyt powoli rozrasta się, przeżera do mózgu Dopuszczonych, okazuje się jednak, że nie wywołuje to w nich strachu ani bólu, wręcz przeciwnie – ekstatyczną radość. Cały proces kończy się wchłonięciem przez Greeshkę, co stanowi Ostateczne Zjednoczenie. W porównaniu do tego, co nam zaserwował Martin ze shkeeńską religią, warstwa fabularna tego opowiadania ponownie jest nudna i niewarta uwagi.

 

Wydaje mi się, że to jest problem tego całego zbioru: kilka naprawdę niebanalnych pomysłów, osadzonych w świecie mocno inspirowanym tym naszym, z bohaterami, którzy są płytcy i dosyć nudni. Pojawiają się filozoficzne rozważania, dramaty, pytania o naturę ludzką i nie, o granicę między ludźmi i resztą świata, jednak większość z nich jest wtórna i nie porywa. Styl jest dość oschły i sztywny, choć delikatnie zmienia się pomiędzy opowiadaniami. Pod tym kątem “Pieśń dla Lyanny” wypada najlepiej, wydaje się najbardziej przyjazna i przystępna, choć Martin uderza tutaj w swoje wyliczanki, które tak mnie raziły w książkach z serii “Gry o Tron”. Z chęcią bym lepiej poznała świat, którego fragmenty odsłonił czytelnikom w “Żeglarzach nocy”, bo to był kawał świetnego pomysłu, jednocześnie jednak obawiam się, że dość długo nie sięgnę po kolejną publikację tego autora.

Zdjęcie autorstwa egil sjøholt z Pexels

Muzyka w intro i outro:
Daily Beetle by Kevin MacLeod
Link: https://filmmusic.io/song/3579-daily-beetle
License: https://filmmusic.io/standard-license

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *